poniedziałek, 30 maja 2016

3 dni w Paryżu

Francja - Paryż



Z czym kojarzy nam się Paryż? Z romantyzmem, ze spacerem we dwoje wzdłuż Sekwany, z zapachem ciepłej bagietki z pobliskiej piekarni, z croissantem przegryzanym leniwie przy filiżance dobrej kawy, z urokliwymi kafejkami, pewnie z całą bohemą artystyczną oraz młodymi ludźmi pędzącymi na rowerach z umocowanym z przodu koszykiem? Mnie też się tak kojarzył, do czasu, aż tam pierwszy raz pojechałam. Mąż obiecał mi kiedyś (kiedy jeszcze mieliśmy po naście lat), że weźmie mnie do Paryża. Oczywiście wtedy jeszcze nie mieliśmy na to pieniędzy. Teraz znalazły się i pieniądze i czas, więc obietnicę zrealizował. A teraz trochę o tym, jak nie warto oczekiwać wiele ...

Jako, że obydwojgu z nas pozostało kilka dni urlopu, postanowiliśmy go wykorzystać w odpowiedni sposób. Nie myśląc długo wybraliśmy Paryż, który jest tak blisko, a jeszcze nigdy nie mieliśmy czasu go zobaczyć. Wycieczka miała być krótka, więc wytypowaliśmy wyłącznie kilka najbardziej intersujących nas punktów.
Samo preludium nie było optymistyczne, bo odbyło się w cieniu zamachów w Brukseli, które miały miejsce z samego rana w dniu naszego wyjazdu. Sam Paryż natomiast już na wstępie obdarł nas z marzeń :)
Wysiedliśmy na dworcu Gare du Nord, który jest jednym z największych dworców na świecie, odprawiającym ok 180 milionów pasażerów rocznie. Sam dworzec nie sprawiał wrażenia specjalnie zadbanego. Kiedy przeszliśmy jego progi i oficjalnie postawiliśmy stopę na paryskiej ziemi nie byliśmy pewni, gdzie jesteśmy. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że 70% ludzi na ulicy było czarnoskórych. Próżno szukać we mnie rasizmu - jestem maksymalnie otwarta na wszelkie kultury, rasy, religie, poglądy. Trzeba jednak przyznać, że było to dziwne doświadczenie. Tu i ówdzie można było spotkać ludzi śpiących na ulicach (jak przypuszczaliśmy byli to uchodźcy). Nie było to jednak zwykłe spanie na ulicy - mieli cały pakiet (materac, koce, itd.). W drodze do hotelu, który znajdował się około 10 minut od dworca i około 20 minut spacerkiem od centrum miasta, nie mogliśmy nie zwrócić uwagi na zaniedbane, brudne i zaśmiecone ulice.


Lokum bezdomnego i czarnoskóry mężczyzna sprzedający przekąski w wózku z supermarketu.

Jedna z ulic nieopodal Gare du Nord

Zostawiliśmy szybko rzeczy w naszym hoteliku (który swoją drogą był bardzo przyjemny) i ruszyliśmy od razu w poszukiwaniu obrazu Paryża, który szczelnie przechowywaliśmy w swoich głowach. Jako, że zastało nas już późne popołudnie, zdecydowaliśmy się na spacer na pobliskie wzgórze Montmartre. Pod samym wzgórzem zostaliśmy wręcz 'oblepieni' przez czarnoskórych sprzedawców pierdół wszelakich. Najwięcej z nich sprzedawało ... sznurki! Nie mogliśmy się od nich odgonić. Nie chcieli nas przepuścić, wiązali bransoletki na rękach, a 'boss boss', 'where you from?' dobiegało z każdej strony. Na szczęście już w połowie drogi na wzgórze większość z nich zniknęła.
Muszę przyznać, że Montmartre ma duszę. Na samym szczycie, góruje nad Paryżem potężna bazylika Sacré-Cœur (najświętszego serca). Budowle nosi cechy romańsko - bizantyńskie i jest wykonana z białego granitu, będąc przez wielu nazywaną 'białą bazyliką'. Próżno jednak szukać w niej wieloletniej historii. Prace nad kościołem rozpoczęły się bowiem po wojnie francusko - pruskiej, a zakończone zostały w 1914 roku. Konsekracja odbyła się 5 lat później w 1919.

Bazylika Sacré-Cœur

Ściany bazyliki przy promieniach zachodzącego Słońca.

Widok na Paryż ze wzgórza Montmartre

Uliczki Montmartre są utrzymane w klimacie, który uwielbiam! Wąskie, brukowane, pełne nieodkrytych zakamarków, małych kafejek i klimatycznych restauracji. Zrobiliśmy sobie długi spacer, po czym usiedliśmy, żeby zjeść obiado-kolację w jednej z restauracji (uwaga! Paryż jest strasznie drogi! Po kolacji okazało się, że straciliśmy prawie połowę zabranych ze sobą pieniędzy!). Muszę przyznać, ze francuska zupa cebulowa trafiła w moje kubki smakowe w stu procentach. Była przepyszna! Do tego obiad, francuskie wino i francuski do granic fancuzowatości kelner, uroczo wywijający korkociągiem przed otwarciem wina. To był highlight wieczoru!




Zaraz po kolacji ruszyliśmy w kierunku hotelu. Jako, że było już po zmroku staraliśmy się ominąć trasę, którą szliśmy w pierwszą stronę, żeby uniknąć możliwych nieprzyjemności.

Kolejny dzień to totalna eksploracja centralnego, turystycznego, wypełniony sztandarowymi punktami Paryża. Przeszliśmy dookoła budynek Luwru (nie wchodziliśmy do środka - za mało czasu), zobaczyliśmy budynek muzeum Orsay i gmach opery Garnier, przeszliśmy się po Champs Elysées Étoile, gdzie zwiedziliśmy Łuk Triumfalny. Kolejno ruszyliśmy przez Champ de Mars w stronę wieży Eiffla. Poza tym udało nam się jeszcze zobaczyć katedrę Notre Dame i pobliską okolicę. W skrócie - Paryż nie zachwycił. Może dlatego, że widziałam wiele piękniejszych miejsc? Może dlatego, że po raz pierwszy byłam w miejscu, w którym nie czułam się do końca bezpiecznie? Nie wiem. Budynek Luwru był ładny, piramidy przed nim nie były aż tak okazałe, jak na zdjęciach. Gmachy opery, muzeów czy pałace robiły wrażenie, jednak wrażenie nie było większe, niż to odczuwane w innych dużych miastach (choćby w Krakowie!). Łuk Triumfalny miał w sobie coś wzniosłego, górując nad ruchliwą paryską ulicą, nieopodal Pół Elizejskich. Kilka zdjęć, chwila podziwiania architektury i ... jedziemy dalej. Same Pola Elizejskie to nic innego, jak długa ulica, wzdłuż której rozciągają się sklepy wszelkich popularnych i drogich marek. W sumie jest w jakiś fajny sposób zorganizowana i ładnie ułożona, niemniej nie powala. Duże oczekiwania miałam w stosunku do Notre Dame. Najpopularniejsza na świecie gotycka katedra - zdecydowanie moje klimaty. Tutaj również okazało się, że wprawdzie była piękna, ale .... widziałam dużo piękniejsze, większe, bardziej klimatyczne. Nawet sam Paryski symbol - wieża Eiffla - pozostawiał wiele do życzenia. Nie była tak wysoka, jak oczekiwałam. Dodatkowo miałam wrażenie, że jest ... zardzewiała :)











Po bardzo intensywnym dniu, pospiesznie wróciliśmy do hotelu, żeby się trochę zagrzać (pogoda nie sprzyjała), zjeść coś, odpocząć i ... ruszać dalej! Bardzo zależało mi bowiem na zobaczeniu Centre Georges Pompidou, a przede wszystkim znajdującej się w nim galerii sztuki współczesnej. Idąc tam, mieliśmy okazję mijać 'małą Afrykę'. Spacerując wzdłuż jednej z głównych ulic w Paryżu byliśmy JEDYNYMI białymi ludźmi. Co za dziwne uczucie! Na ulicy stało mnóstwo osób, rozmawiając, przesiadując grupami pod drzwiami mieszkań. Co chwilę spotkać można było zakłady fryzjerskie, a w każdym z nich byli wyłącznie czarni fryzjerzy, plecący warkoczyki swoim klientom. Byliśmy w Afryce, przeniesionej do Francji.
Pompidou było strzałem w dziesiątkę! Aż żałowałam, że mieliśmy tylko kilka godzin. Sam budynek galerii odstaje od otaczającej go architektury. Wszelkie przewody, rury, kable i instalacja zostały bowiem umieszczone na zewnątrz. Całość utrzymana jest w nietypowym, industrialnym klimacie. Wystawy w samej galerii były rewelacyjne. Można tam podziwiać dzieła takich gigantów, jak Matisse czy Picasso. Oprócz tego udało nam się trafić na wystawę Anselma Kiefera. Niemieckiego artysty, którego prace noszą w sobie piętno II Wojny Światowej. Rewelacyjne pejzaże z elementami katastroficznymi i mroczne kompozycje - odnalazłam kolejnego twórcę mocnego przekazu. Mogłabym zostać w tej galerii przez kolejnych kilka godzin.

Jedna z wystaw

Budynek Pompidou z zewnątrz

Jedna z uliczek przy Pompidou

Kolejnego dnia wybraliśmy się w podróż do dzielnicy czerwonych świateł. Przeszliśmy jej uliczkami, podpatrzyliśmy kilka nieprzeciętnych witryn sklepowych, zrobiliśmy parę zdjęć przy Moulin Rouge i ... postanowiliśmy się zgubić. Mieliśmy jeszcze kilka godzin do powrotu, więc skręciliśmy w przypadkową uliczkę, później w kolejną, i jeszcze jedną. Koniec końców zobaczyliśmy cmentarz u podnóży Montmartre. Cóż to był za cmentarz! Niesamowicie klimatyczne miejsce. Ruszyliśmy w jego stronę. Niedługo później okazało się to świetną decyzją. Jak się później dowiedzieliśmy jest on jedną z najstarszych nekropolii Paryża. Na cmentarzu, wśród rzeszy francuskich sław, spoczęli m.in. Edgar Degas czy Emil Zola. Znalazło się również mnóstwo polskich nazwisk, zwłaszcza polskich wojskowych, pułkowników i generałów. A także grób Juliusza Słowackiego. Na cmentarzu spędziliśmy dobrych parę godzin, spacerując, szukając grobów i podziwiając niesamowity klimat tego miejsca. Cmentarz był piękny, klimatyczny i bardzo spokojny. Pierwszy raz można było się w pełni oderwać od paryskiego zgiełku i tłoku. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że zazwyczaj warto jest wybrać 'off-road' i zejść z utartych szlaków. To właśnie wtedy generują się niezapomniane wrażenia.


Moulin Rouge

Sex street :)



Grób Juliusza Słowackiego



Co przywiozłam z Paryża? Na pewno całkowicie inną jego wizję. Czy gorszą? Może trochę tak, chociaż staram się nie wartościować. Na pewno inną. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że z dala od tłumu, na nieprzetartych ścieżkach, odnajduje się najbardziej zaskakujące i tajemnicze miejsca oraz momenty, które najdłużej zapadają w pamięci. Przypuszczam, że moje wysokie oczekiwania, w stosunku do tego miasta, wywołały też kilka rozczarowań. Niemniej wszystkiego trzeba doświadczyć, wszystko zobaczyć, zanim się to oceni, więc wyprawy na pewno nie żałuję :) Kolejne doświadczenia, wpakowane do bagażu.

niedziela, 8 maja 2016

Zjednoczone Emiraty Arabskie - Abu Dhabi i Sharjah (część 2)

Sharjah

Sharjah jest wprawdzie trzecim co do wielkości miastem (i stolicą emiratu o tej samej nazwie zarazem), ale cieszy się znacznie mniejsza popularnością niż Dubaj i Abu Dhabi. Trafiliśmy tam zupełnie przypadkowo i całkowicie spontanicznie. W związku z popołudniowym wyjazdem na dokładne zwiedzanie nie było wiele czasu, ale zobaczyliśmy dużo z poziomu samego autobusu, którym przejechaliśmy całe miasto.
Najwięcej czasu spędziliśmy spacerując wzdłuż promenady, przy której zatrzymywał się autobus z Dubaju. Jak się okazało było to jedno z najbardziej tętniących życiem miejsc w Sharjah. Na trawniku, rozciągającym się na całej długości deptaka, piknikowało mnóstwo ludzi. Wielu z nich przynosiło nawet całe garnki z gulaszami czy zupą i jadło na zewnątrz obiady. Sami byliśmy świadkiem zatrzymania się kolejnego samochodu, z którego wyszedł niesamowicie rozgadany miejscowy, zaraz po nim wygrzebała się jego (prawdopodobnie) żona z dzieciątkiem na rękach, a kiedy otworzyły się tylne drzwi pojazdu, wypłynęła cała fala: teściowa, jedno dziecko, drugie, trzecie, czwarte,... Popatrzyliśmy na siebie pytająco i obserwowaliśmy dalej. Otworzyli bagażnik. Jak się okazało w bagażniku można zmieścić około 70% domostwa. Oni zmieścili rowery, grilla, koce, torby, zabawki, garnki... Zresztą, czego tam nie było?

Sezon grillowy uważamy za otwarty :)

Sam spacer wzdłuż wybrzeża też jest nie lada przyjemnością. Rozciąga się stamtąd piękny widok na panoramę miasta. Sharjah stanowi też świetną odskocznię od bardzo zurbanizowanego Dubaju. Panuje tam atmosfera bardziej sprzyjająca relaksowi i oderwaniu się od codzienności.



Nieopodal promenady znajduje się Blue Souk (Souk Al Markazi). Budynek jest śliczny i bardzo klimatyczny. Niestety, my akurat trafiliśmy na czas, kiedy większość sklepów była zamknięta.

Blue Souk
Sama Sharjah jest uroczym i bardzo zadbanym miejscem. Wprawdzie nie byłoby tam co robić przez więcej niż jeden dzień, ale na pewno warto się tam wybrać na krótką wycieczkę. Po drodze mijaliśmy kilka bardzo ładnie wyglądających meczetów, jest muzeum, jest centrum dziedzictwa i z pewnością można spokojnie zagospodarować sobie tam czas. Przemiłym akcentem jest rondo z napisem, będącym kompozycją kwiatów 'SMILE YOU ARE IN SHARJAH'. I rzeczywiście - człowiek się od razu uśmiecha czytając :)

Muzeum poświęcone islamowi

Jedno z rond

Pałac kultury

Chillout na środku drogi - dokładnie na wysepce zieleni oddzielającej dwa pasy ruchu 


Abu Dhabi

Koniecznie muszę zacząć od agresji, którą budzi we mnie polskie Abu ZABI. Jak? Dlaczego? Po co?! Aż bolą mnie oczy i uszy, kiedy tego słucham. Pozwolę sobie zatem zaniechać używania zasad poprawnej polszczyzny i pisać ABU DHABI, bo tak miasto się nazywa.
Do stolicy Emiratów wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę. Przejazd z Dubaju zajmuje około 2,5h (zależy z której części Dubaju jedziemy).
Naszym pierwszym przystankiem i moim punktem numer jeden na mapie Emiratów był Wielki Meczet Szejka Zayeda bin Sultana Al Nahyana. Nie rozczarowałam się. Budowla jest tak piękna, że trudno oderwać od niej wzrok. Śnieżnobiały, ogromny budynek z 82 kopułami rozkwita dumnie na tle bezchmurnego, intensywnie niebieskiego nieba. Dodatkowo cztery, 107-metrowe minarety dostojnie pną się w górę. Uczta dla oczu.


W meczecie obowiązuje odpowiedni dress-code, który został szczegółowo opisany na tablicach przed wejściem. Dołączone są również zdjęcia. Jeżeli mamy koszulkę na szeleczkach, krótkie spodenki itp. to do meczetu nie wejdziemy. Kobiety muszą również mieć na głowie chustę. W podziemiach przy meczecie mieści się wypożyczalnia abaji, więc jeżeli nasz strój odbiega od norm, możemy spokojnie wypożyczyć odpowiednie arabskie odzienie. Warto, bo może to być jedyna okazja, żeby za darmo ubrać się w tradycyjnie arabski sposób. Jedynym wymogiem jest zostawienie dowodu tożsamości o formacie dowodu osobistego (np. prawo jazdy). Gorzej jeśli jest się mojego wzrostu (czyt. niecałe 160 cm). Moje podekscytowanie tak szybko rosło, jak spadało, kiedy okazało się, że dostałam coś zupełnie innego niż wszystkie panie przede mną :) I tak zamiast 'seksownie tajemniczej Arabki' stałam się (jak to mój mąż określił, nie mogąc powstrzymać śmiechu), uczestnikiem zjazdu Harry'ego Pottera :) Anyway.... Ważne, że ruszyliśmy do meczetu...
Dziedziniec budowli i otaczające go arkady były tak piękne, że trudno je opisać. Sam dziedziniec stanowi największą na świecie marmurową mozaikę. Jest niesamowity. Dodatkowo jest tak czysty, że odbija się w nim wszystko wokół.  Przy arkadach natomiast rozlokowano zbiorniki wodne, odbijające symetryczne elementy budowli. Całość niezaprzeczalnie stanowi niesamowite dzieło sztuki.



Co najlepsze, wnętrze wcale nie ustępuje urodzie. Jest tak samo porażająco piękne. W magiczny sposób przenikają się tu różne odcienie, ornamenty i światło. Ma się wrażenie, że każdy centymetr kwadratowy tego gigantycznego miejsca został zaprojektowany i dokładnie przemyślany. Żeby nie było za mało tych 'naj', warto wspomnieć, że wnętrze meczetu wyściela największy na świecie, ręcznie tkany dywan o łącznej powierzchni 5,627 m² i wadze 35 ton. Całość oświetla 7 olbrzymich żyrandoli, na które składają się miliony kryształów Svarowskiego. Największy z nich ma 15 metrów wysokości i waży 12 ton.



W meczecie spędziliśmy chyba 2 godziny, a ja wcale nie czułam upływającego czasu. Mogłabym tam zostać cały dzień. Byłam oczarowana i ... zaczarowana. Zdecydowanie był to najpiękniejszy budynek, jak widziałam w całym swoim życiu. Niestety nadeszła pora rozstania - reszta Abu Dhabi wzywała.
Kolejnym przystankiem na naszej trasie było zwiedzenie Heritage Village. Ciekawe miejsce dla osób zainteresowanie zgłębieniem kultury i historii arabskiej. Atrakcja jest bezpłatna, a przekraczając mury wioski dosłownie cofamy się w czasie. Spędziliśmy całkiem miło czas, spacerując, przyglądając się zachowanym, tradycyjnym domom arabskim i zakładom rzemieślniczym. Największa niespodzianką była jednak odkryta przypadkowo (bo w poszukiwaniu toalety) plaża, z której rozciągał się niesamowity widok na panoramę Abu Dhabi. 'Klapnęliśmy' na piachu, westchnęliśmy i ... patrzyliśmy.

Panorama Abu Dhabi - widok z plaży Heritage Village

Tradycyjny zakład rzemieślniczy

Tradycyjne domki arabskie
Centrum Abu Dhabi to nowoczesna i tętniąca życiem metropolia, z pnącymi się do góry drapaczami chmur. Całość jest bardzo modernistyczna i imponująca.


Dla miłośników wrażeń i motoryzacji warty uwagi będzie również Ferrari World. Ten park tematyczny posiada kolejne emirackie 'naj', a mianowicie najszybszy rollercoaster na świecie, rozpędzający się do 240km/h. Adrenalina gwarantowana! :)