wtorek, 24 listopada 2015

Kraina rodem z filmów fantasy - Walia (Snowdonia)

Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii - Walia



Na kilkudniową wycieczkę do Walii wybraliśmy się z okazji urodzin małża, czyli na początku wiosny. Jeżeli ktoś marzy o tym, żeby na chwilę, choćby właśnie z okazji urodzin, przenieść się do bajki, to wyjazd do Walii jest ku temu świetną okazją.
 
 
Gdzie spaliśmy?
 
Jako, że wyjazd był dosyć spontanicznie zaplanowany zależało nam na w miarę przystępnym cenowo noclegu w przyzwoitych warunkach. Ostatecznie wybraliśmy Glan Aber Hotel w miejscowości Betws-y-Coyed. Miejsce nadawało się świetnie na bazę wypadową, a sam hotelik był całkiem przyjemny. Wykupiliśmy opcję B&B i to nie była najlepsza decyzja, bo śniadania nie zachwycały. Dostępne było wyłącznie śniadanie kontynentalne (w tym kiepskie, angielskie pieczywo, za którym nie przepadamy, jogurty, dżemy itp.). Za opcję śniadania na ciepło, czyli np. jajecznicy, trzeba było dodatkowo zapłacić.
 
 
Pierwsze wrażenia
 
Do Walii jechaliśmy od strony Londynu, podziwiając stopniowo zmieniający się krajobraz, który w pewnym momencie zaczął stawać się co raz bardziej pagórkowaty, a nawet górzysty. Tradycyjne, ceglane, angielskie domki, zaczęły stopniowo ustępować miejsca architekturze opierającej się na kamieniu. I tak z kamyczków zrobione było wszystko - domy, ogrodzenia, nawierzchnia. Przemierzaliśmy kolejne kilometry wąskich, walijskich dróg otoczonych mnóstwem drzew i bajkowym, mimo, że pochmurnym, krajobrazem. Na pogodę nie mogliśmy narzekać (nie padało), chociaż o słonecznym, cieplutkim dniu mogliśmy tylko pomarzyć. Marzec, w którym pozostało jeszcze coś z zimy, ale w którym jednocześnie wiosna dzielnie walczyła o swoje, pomógł w tworzeniu niesamowitej atmosfery. Krajobrazy były typowo jesienne, z na przemian przenikającymi się żółciami, brązami, czerwieniami i domieszką zieleni.
Czym byliśmy zdziwieni? Językiem. Walijczycy mówią bowiem po walijsku. Oczywiście każdy mówi też po angielsku, ale ze specyficznym akcentem. Nazwy miejscowości są jednak typowo walijskie i można ryzykować połamanie języka, próbując je wymówić.
 
Droga przez Walię

Jak spędziliśmy czas?
 
Zmęczeni długą podróżą i krótkim snem, zdecydowaliśmy się spędzić pierwszy dzień spacerując po okolicznej miejscowości i tamtejszych szlakach. Widoki były przepiękne i nie mogłam nimi nacieszyć oczu. Jakkolwiek po uliczkach miasteczka spacerowało się cudownie, tak szlaki górskie stanowiły nie lada wyzwanie. Topniejący śnieg stworzył gdzieniegdzie (zwłaszcza pod drzewami) mieszaninę błota i kałuż.
Niedługo również przekonaliśmy się o tym, że Walia usiana jest owieczkami :) Można je spotkać wszędzie. W całym swoim życiu nie widziałam tylu owiec. Zakochałam się w malutkich jagniątkach, wyglądając jak pluszowe, mięciutkie zabaweczki. 

Okolice nieopodal naszego hotelu.

Pobliski szlak - gdzieniegdzie było mnóstwo stojącej wody.

Owce - wszędzie owce i owieczki!

Kościół w Betwsy
Kolejnego dnia ruszyliśmy w kierunku naszego głównego celu. Plan na dzień - zdobyć Snowdon! Czyli największy walijski szczyt. O świcie wskoczyliśmy do samochodu i ruszyliśmy w podróż. Chmury wyglądały tak, jakby starały się nam grozić. Niebo zdawało się mówić 'Oo nie, nie będzie łatwo', a odległy Snowdon rysował się odlegle na tle pochmurnego i zamglonego nieba, po części strasząc, po części przyciągając jak magnes i rzucają wyzwanie.

Widok na Snowdon.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce pogoda nieco się poprawiła. Wydawało się jednak, że słońce świeci tylko na dole. Cały szczyt góry tonął w chmurach i mgle. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy to dobry pomysł, żeby tam wchodzić. Szybko jednak odrzuciliśmy tę myśl. Jak to zwykle bywa temperatura w górach spadła o dobrych kilka stopni, a wiatr znacznie się wzmógł. Po 10 minutach już dzwoniłam zębami, ale szybko zaciągnęliśmy kaptury na głowy, założyliśmy rękawiczki i ruszyliśmy żwawym krokiem, żeby się rozgrzać.
To co zobaczyliśmy po chwili wynagrodziło nam wszelkie cierpienia. Wokół rozciągał się piękny, górzysty krajobraz. Nie potrafię go z niczym porównać. Chyba tylko obraz namalowany farbami olejnymi przez artystę z niebanalną fantazją mógłby się z tym równać. Walczyły i przenikały się w nim ciepłe barwy gór i chłodna szarość jeziora. Staliśmy przez chwilę podziwiając i robiąc zdjęcia, jednak szybko chłód znowu dawał o sobie znać, więc chcąc nie chcąc ruszyliśmy dalej.

Pierwsze widoki.

Popatrzyliśmy w górę. Pięknie! Ogrom i przestrzeń kryjąca się w skalnych gigantach budziła respekt, a sam szczyt krył się tajemniczo w pierzynie mgły.

Widok na szczyt... którego nie ma :)

Ostatnie spojrzenie.
Kolejno droga zaczęła się robić coraz gorsza. Początkowo jedyną trudność stanowiło zimno, wiatr i podejście. Kilka razy zeszliśmy ze ścieżki i musieliśmy się wspinać po wielkich kamieniach, co nas trochę wymęczyło. Niestety szlaki w Walii nie są praktycznie w ogóle oznakowane. Ludzie chodzą tam z kompasami i mapami. Cóż - nie wiedzieliśmy. Na szczęście spotkaliśmy wielu życzliwych wspinaczy, który udzielali nam wskazówek i naprowadzali w razie potrzeby.
Po chwili sama wspinaczka przestała być jedynym problemem. Wiatr stał się co raz silniejszy, a stoki co raz bardziej ośnieżone i oblodzone. Momentami aż bałam się iść. Muszę przyznać, ze nie oczekiwaliśmy aż tak trudnych warunków. Zdjęć ze szczytu nie mam żądnych. Wiatr był taki, że kilka razy niemal mnie przewrócił, więc nie ryzykowałam wyciągania aparatu. Zresztą nic nie było widać. Widoczność sięgała może 10 metrów.


Widoczność bliżej szczytu.
Na samym szczycie wiatr był tak silny, że czasami małż musiał mnie przytrzymywać, bo właściwie mnie przewracało. Niemniej, kiedy dotarliśmy na samą górę to wszystko przestało mieć znaczenie. Zrobiliśmy to! Czas schodzić! Tylko jak?! Przerażona zerknęłam w dół i ... nie zobaczyłam nic! Widziałam wyłącznie rynnę śnieżną (z której prawdopodobnie właśnie przyszłam) przypominającą ośnieżoną i oblodzoną zjeżdżalnię, a metr za nią otchłanie mgły i chmur. Nie ma mowy. Nie postawię tam nogi. Zdecydowaliśmy, że powrót tym samym podejściem będzie zbyt niebezpieczny. Ruszyliśmy w drugą stronę, żeby zejść prostszym szlakiem.
Po chwili śnieg i wiatr ustąpiły, a przed nami po raz kolejny pojawiły się zapierające dech w piersiach widoki. Zarówno przy podejściu, jak i zejściu ze Snowdona, nie można uwierzyć, że to, co się widzi jest realne. Ciężko jest uzmysłowić sobie, że natura potrafi być aż tak idealna. Nagle żaden Photoshop nie jest potrzebny. Walia sama nałożyła różnorakie filtry na górską panoramę. Stoi z pędzlem, chichocze i maluje - u góry trochę na czarno biało, gdzie indziej upuści kleks sepii, żeby na koniec wylać na płótno wszystkie, najintensywniejsze kolory ze swojej palety barw. Który specjalista od obróbki zdjęć stanie z nią w szranki?
 
Widoki z drugiej strony góry.

Ciężko ująć słowami piękno Snowdonii.

Uff... w końcu ciepło.

Oprócz owieczek, znalazł się również prawdziwy BARAN.
Nasza decyzja miała dobre i złe strony. Dobre - nie ryzykowaliśmy niebezpiecznego podejścia i zobaczyliśmy kolejne odsłony góry. Złe - zeszliśmy z zupełnie innej strony, a więc w innej miejscowości niż rozpoczęliśmy wspinaczkę, i w innej niż zostawiliśmy samochód. Pozostało nam znaleźć przystanek autobusowy. I tutaj w ramach wyjaśnień - autobusy w Snowdonii nie jeżdżą zbyt często. Do kolejnego mieliśmy ok 2 godzin. Stwierdziliśmy zatem, ze ruszymy wzdłuż drogi w kierunku, z którego przyszliśmy. Wydawało się, że droga biegnie dokładnie wokół góry, więc nie powinna zająć dłużej niż 3 godziny.
I chyba mniej więcej tyle,  a może nawet dłużej szliśmy :) Wprawdzie byliśmy wykończeni, mokrzy od śniegu i głodni, ale po raz kolejny powiem - warto było! Widoki były cudowne i na pewno nie zobaczylibyśmy tego jadąc autobusem.
 
 
Widoki w drodze na parking.

I mój ulubiony. Bajecznie!

Na niektórych odcinkach musieliśmy iść ulicą.
Ostatnią większą wycieczką była wyprawa w okolice Tryfana. Planowaliśmy wejście na tę górę, ale po doświadczeniach ze Snowdonem, postanowiliśmy zasięgnąć opinii specjalisty. Małż spędził chyba godzinę rozmawiając z tamtejszym 'stróżem górskim' i wspinaczem, który stwierdził, że spróbować możemy i sami oszacujemy możliwości, aczkolwiek on poradził by nam inną trasę. I tak w końcu postanowiliśmy ruszyć przyjemną trasą na Y Garn.

Przestrzeń Y Garn

Widoki z góry.

Do Walii jeszcze na pewno wrócimy. Kilka dni to za mało. Przed nami jeszcze wiele dróg do odkrycia i wiele szczytów do zdobycia. Następną wycieczkę zaplanujemy jednak latem.

niedziela, 22 listopada 2015

Magiczna Malta i piękne Gozo

Malta & Gozo



Dlaczego Malta?
 
Kolejna wycieczka była przez nas bardzo długo planowana. Spędziliśmy chyba 2 tygodnie myśląc, gdzie chcielibyśmy jechać. Wiedzieliśmy, że ma to być miejsce, gdzie będzie można się poopalać i odpocząć, ale przede wszystkim aktywnie spędzić czas zwiedzając. Wertowaliśmy mapy, Internet i oferty po tysiąckroć i co chwilę zmienialiśmy zdanie. W ostatecznym rozrachunku zostało kilkoro kandydatów. Padło na Maltę. Chociaż wybór był bardzo ciężki, to nie żałowaliśmy nawet przez sekundę :)
 
Jak się tam dostać?
 
Na Maltę kursują bezpośrednie samoloty, a sam lot trwa niewiele ponad 3 godziny, więc bardzo szybko jest się na miejscu.
 
Pierwsze wrażenia
 
Na Malcie wylądowaliśmy około godziny 23, więc wydawałoby się, że ciężko będzie o pierwsze wrażenia. Nic bardziej mylnego. Kiedy tylko wsiedliśmy do autobusu, i zaczęliśmy przemierzać wysepkę w stronę naszego hotelu, już zaczęły się oh-y i ah-y. Z daleka widzieliśmy mnóstwo pięknie oświetlonych budowli, górujących na tle nocnego nieba.  Robiły duże wrażenie. Zakochaliśmy się w Malcie od pierwszego wejrzenia.
 
Gdzie spaliśmy?
 
Całość pobytu zarezerwowana była w hotelu Mellieha Bay Hotel. Jak łatwo się domyślić, hotel ten mieścił się w zatoce Mellieha i, jak się później okazało, przy najlepszej plaży na Malcie. Pokoje były w dobrym standardzie, sprzątane codziennie. Dodatkowo mieliśmy duży balkon z widokiem na morze. Mimo, że budynek znajdował się nad morzem, do plaży trzeba było zejść bokiem, gdyż od strony basenu wybrzeże miało charakter klifowy. Sam hotel był całkiem niezły, ale nie zachwycał. Wybraliśmy opcję half-board, gdyż większość dnia i tak zamierzaliśmy spędzać poza hotelem.
Widok z pokoju hotelowego o wschodzie słońca

Co trzeba wiedzieć o Malcie?
 
Malta jest wyspiarskim państwem-miastem położonym w środkowej części Morza Śródziemnego. Mimo swoich niewielkich rozmiarów Malta była w przeszłości bardzo ważnym punktem strategicznym i celem ataków zarazem.  W związku z tym ma ona niewyobrażalnie długą, zawiłą i interesującą historię, sięgającą tysięcy lat. Pierwsze ślady cywilizacji na Malcie szacuje się na ponad 7000 lat temu (okres neolitu). Możemy tutaj spotkać ruiny megalitycznych świątyń, najstarsze stojące budowle w Europie i na świecie (To nie żart. Są nawet starsze niż piramidy w Egipcie), ponadto kilkanaście innych ruin, z których siedem zostało wpisane na listę UNESCO. Przez następne wieki wyspy maltańskie były podbijane przez kolejne cywilizacje m.in. Fenicjan i Kartaginę, Starożytny Rzym, Arabów, Królestwa Sycylii, Zakon Maltański oraz Wielką Brytanię. Wpływy tej ostatniej kultury są tutaj szczególnie widoczne. Większość miejscowych mówi po angielsku, wśród turystów dominują Brytyjczycy, a w hotelach najczęściej serwowane jest 'brirish breakfast'. Bogata historia państwa ma odzwierciedlenie w kulturze oraz architekturze. W wielu przewodnikach spotkamy się z nazywaniem Malty 'muzeum pod gołym niebem'. Najlepszym przykładem jest stolica państwa - Valletta, której możemy znaleźć ponad 320 zabytków. Valletta, jako miasto, została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Z rzeczy bardziej przyziemnych. Malta nie jest najlepszym wyborem dla osób planujących wakacje opierające się w głównej mierze na plażowaniu. Jest na niej kilka przyzwoitych plaż (polecam część północną), ale w większość wybrzeże ma charakter kamienisty lub klifowy. Nie jest także dobrym wyborem dla ludzi szukających rozrywki w postaci imprez. Malta jest według mnie miastem z tradycją, dostojnym i pięknym. Na imprezę radzę uderzyć na Majorkę albo Ibizę :)
Co jeszcze trzeba wiedzieć o Malcie? Malta i pobliskie Gozo zachwyca. Kiedy raz się tam pojedzie, na pewno zostawi się część tego wspaniałego miejsca w sercu.
 
Co zobaczyć?
 
Ciężko powiedzieć. Na wakacjach planowaliśmy odpoczynek, a okazało się, że biegaliśmy z językiem na brodzie, żeby zobaczyć 'więcej i więcej i więcej'! Nie mogliśmy się powstrzymać. Może trudno w to uwierzyć, ale na Malcie prawie każdy budynek wygląda na zabytek. Jeden dzień chcieliśmy zarezerwować na leżakowanie, ale nie byliśmy w stanie. Każdego dnia zawzięcie zwiedzaliśmy Maltę i pobliskie wyspy, a i tak wracaliśmy z ogromnym żalem, że nie byliśmy w stanie zobaczyć wszystkiego. Spróbuję wyłuskać największe diamenciki maltańskie, chociaż nie będzie to łatwe i żeby relacja nie zanudziła będę musiała skupić się na ok. 30% z tego, co zobaczyliśmy.
 
Okolice Mellieha Bay
 
Miejsce, gdzie 'stacjonowaliśmy' i w moim przekonaniu najładniejsza plaża na Malcie. Niedaleko od naszego hotelu znajdował się rezerwat przyrody z kilkoma ścieżkami spacerowymi oraz górująca nad równinnym terenem Malty Czerwona Wieża. Za kilka euro można wejść do środka, usłyszeć o historii wieży i podziwiać panoramę zatoki z punktu widokowego na wzgórzu.
 
Plaża nad zatoką Mellieha
Widok z Czerwonej Wieży

Idąc dalej w kierunku centrum miasta (trzeba pokonać spory odcinek pod górkę), już możemy podziwiać pierwsze zabytkowe budowle, w tym mnóstwo kościołów. Trzeba pamiętać, że Maltańczycy są bardzo religijnym narodem. Wizerunki świętych można tutaj spotkać w drzwiach domów, na ścianach sklepów - dosłownie wszędzie. Uroku każdemu miasteczku nadają ciasne, klimatyczne uliczki, a wszystko to zbudowane, a raczej zlepione z piaskowca.
Czekając na autobus spotkaliśmy pierwszego miejscowego :)

Lokalny przysmak - pastizzi - coś przepysznego!

Wizerunki świętych są tu wszędzie.

Dziedziniec jednego z kościołów

Piękny, zabytkowy samochód przy jednej z uliczek.
Kościół
Valletta
 
Stolica  państwa. Pojechaliśmy do niej autobusem z samego rana i nieomal spóźniliśmy się na ostatni autobus odjeżdżający z powrotem. Ilość miejsc do zobaczenia w Valletcie jest nie do opisania. Na początku mieliśmy kilka punktów, które chcieliśmy zwiedzić, niemniej po przyjeździe i przekroczeniu bramy miasta rozłożyliśmy ręce i zwyczajnie przechadzaliśmy się ulicami we wszystkie możliwe strony. Plan był zbędny. Zabytek był wszędzie. Główna ulica miasta nieco przypominała mi naszą, krakowską Floriańską (przede wszystkim pod względem turystów na ulicy), ale już w każdej innej pobocznej uliczce można było znaleźć spokój. Mała uwaga - w centrum Valletty trudno o sklep spożywczy :) Wybierając się na wycieczkę postanowiliśmy kupić napoje na miejscu (bo w końcu to miasto) i tak usychaliśmy przez godzinę, zanim trafiliśmy na malutki sklep spożywczy, upchany gdzieś pomiędzy inne sklepy. Wybór był żaden a ceny trzykrotne. Jeżeli chodzi o dokładny opis zabytków Valletty odsyłam do literatury. Zamieszczę wyłącznie kilka zdjęć, żeby oddać klimat miejsca.

Widok z tarasu The Siege Bell Memorial

Dzwon Wolności

Ogrody Valletty

Podpatrzone na ulicy ;)

Klimatyczne uliczki Valletty

Widok na port i armaty

Tak mieszkają Maltańczycy :)

Widok na miasto z tarasu widokowego

Kolejny 'przypadkowy' zabytek.

Sacrum i Profanum
Gozo

Gozo jest wyspą sąsiadującą z Maltą. Można się na nią dostać promem z północnej części wyspy. Ostatnim przystankiem autobusowym na trasie jest port.
Przed wejściem do statku zostaliśmy złapani przez lokalnego naciągacza, który zaoferował nam autobus typu 'hop-on, hop-off'. Zazwyczaj od ręki odpowiadamy 'nie' na wszelkie tego typu zaczepki, ale tym razem stwierdziliśmy, że może to być niezły pomysł. Za niecałe 20 euro od osoby ma się możliwość zwiedzenia wyspy w jeden dzień. Przystanki autobusu rozstawione są przy najważniejszych zabytkach i samemu można zdecydować na którym się chce wysiąść. Autobusy odjeżdżają ze wszystkich przystanków co godzinę. Dodatkowo dostaje się słuchawki, więc podczas podróży z jednego punktu do drugiego można dowiedzieć się trochę więcej o Gozo.
Po przybiciu do brzegu wskoczyliśmy do czerwonego autobusu i ruszyliśmy w trasę.


Jedna ze świątyń na Gozo

Jedną z najbardziej oczekiwanych atrakcji było dla mnie Azure Window. Okno rzeczywiście prezentuje się zjawiskowo i spędziliśmy sporo czasu podziwiając otaczające je krajobrazy i patrząc jak krystalicznie czysta woda rozbija się o skały. Muszę jednak przyznać, że myślałam, że okno jest nieco większe :)



Podczas wycieczki po Gozo zatrzymaliśmy się w sumie na około 5 - 6 przystankach, ale dużo zobaczyliśmy również z poziomu pierwszego piętra autobusu. Poza tym nie myślałam nawet, że przeciskanie się wąskimi uliczkami Gozo w olbrzymim piątrowym autobusie to niezła przygoda :) Autobus chwieje się na boki, a poza tym cały czas ma się wrażanie, że za chwilę uderzy w ścianę pobliskiego budynku lub czyjegoś balkonu.

Cudne uliczki Gozo

Jednym z przypadkowych przystanków była miejscowość Ggantija. Wyskoczyliśmy z autobusu na niewielkim ryneczku wiedzeni rządzą jedzenia. Wybraliśmy jedną z niewielkich restauracji i spędziliśmy tam fantastyczny czas. Obsługa w restauracji była przesympatyczna, rozmawiali z nami, pytali skąd jesteśmy, po tysiąckroć zadawali pytania o to jak smakowało jedzenie (które swoją drogą było pyszne!). W takim miejscu chce się zostawić napiwek. Tutaj też zjadłam najpyszniejszą bruschettę na świecie. Nie mogłam uwierzyć, że odpowiednio przyprawiony kawałek grzanki z pomidorami, kaparami i kilkoma innymi dodatkami może być tak dobry! Ponieważ jeszcze wtedy byłam mięsożercą, postanowiliśmy także spróbować lokalnego przysmaku, jakim jest królik. Czego teraz żałuję. W miejscowości tej znajdują się również muzea archeologiczne, gdzie można podziwiać zabytkowe, megalityczne świątynie.
 
Widok ze stolika jednej z restauracji w Ggantiji

Najedzeni i szczęśliwi ruszyliśmy w dalszą podróż, Za kolejny cel obraliśmy żółtą plażę Ramla na północy wyspy. Legenda głosi, że to tutaj, w jednej z jaskini mieszkał niegdyś Odys z Kalipso. Plaża jest niesamowicie piękna. Żółty kolor piasku pięknie kontrastuje z turkusem wody, W dodatku nigdzie nie spotkałam jeszcze tak silnych fal! Od razu zrzuciliśmy ubrania i wskoczyliśmy do morza :) Woda rzucała nami na wszystkie strony i naprawdę świetnie się bawiliśmy. Niestety szybko przyszedł czas pożegnania z tym wyjątkowym miejscem - Gozo wciąż czekało!
 

Plaża Ramla

Ostatnim przystankiem był Rabat - stolica Gozo. Od razu skierowaliśmy się w stronę górującej nad miastem cytadeli, gdyż wiedzieliśmy, że nasz czas na Gozo dobiega powoli końca. Cytadela została wzniesiona na wzgórzu miasta przez Aragończyków. Roztacza się z niej niesamowity widok na całą okolicę.
Piękna, barokowa katedra

Zaułki cytadeli

Widok na miasto z murów obronnych

Pożegnanie z Gozo

Na promie
 Blue Lagoon

Jeden dzień wykorzystaliśmy w całości na wycieczkę po okolicznych mniejszych wysepkach, a dokładniej wybraliśmy się do Blue Lagoon, która znajduje się w cieśninie pomiędzy wyspami Comino i Cominoto. Bilety kupiliśmy na miejscu u zwariowanych Filipińczyków (nie wiem czemu zapamiętałam ich narodowość), którzy czerpali radość z przyprawiania ludzi o zawał serca przyspieszając łodzie, kiedy zbliżaliśmy się do dużych fal. W rezultacie czego pół łajby pływało, a woda była wszędzie na pokładzie :) Podczas rejsu na Comino zwiedziliśmy okoliczne skałki i jaskinie. Była również możliwość wyskoczenia ze stateczku na środku morza i popływania.
Samo Blue Lagoon jest niesamowite! Nie dziwię się, że mówią o nim, jako o namiastce Karaibów. Woda jest tam krystalicznie czysta i turkusowa tak intensywnie, że mój aparat nie dał sobie z tym rady i w rezultacie z powodu słońca i intensywności koloru wody wszystkie zdjęcia są prześwietlone. Pływające po lagunie stateczki i małe jachty zdają się tam lewitować w powietrzu. Ogromny minus laguny? Przeludnienie. Plaża jest malutka, chyba sztucznie utworzona. Ludzie rozkładali leżaki i ręczniki na skałach i kamieniach wokół, a i tak miejsca nie wystarczało dla wszystkich. Niemniej jest to na pewno must-see. Wybawiliśmy się w wodzie przez dobra kilka godzin, zjedliśmy obiad i wróciliśmy do hotelu.


Łódeczka spotkana w drodze do Blue Lagoon

Woda w Blue Lagoon

Blue Lagoon

Wieczorne piwko na plaży przy hotelu - lokalny Cisk

Blue Grotto

Wszystko na Malcie jest z nazwy 'blue'. Rzecz w tym, że nie tylko z nazwy. Jedna z naszych wycieczek miała na celu sprawdzenia jak niebieska jest woda w Blue Grotto. Spostrzeżenia? Bardzo niebieska. Żeby tam się dostać musieliśmy dojechać do południowo-zachodniej części wybrzeża. Można tam zaobserwować bardzo urozmaiconą linię brzegową, w tym robiący niesamowite wrażenie 'łuk'. Wycieczka lokalną łodzią zabierze nas w podróż po zespole kilku jaskiń i grot skalnych, wyrzeźbionych przez morskie fale. Największą i najbardziej popularną z nich jest wspomniane Blue Grotto. Trzeba przyznać, że woda we wszystkich jaskiniach (a zwłaszcza w Blue Grotto) ma wyjątkowy kolor - przechodzi z mocno niebieskiego, w turkusowy, później w kobaltowy, a na koniec w purpurowy. Woda jest tak transparentna, że można zobaczyć biały piasek na dnie, tworzący regularne wzory. Ściany pozostałych grot również mienią się różnymi kolorami.


Łuk - niesamowita linia brzegowa południowego wybrzeża

Blue Grotto

Blue Grotto
 Klify Dingli

Warto również wybrać się na zachód wyspy, którego brzegi wieńczą nieprzeciętnej urody klify. Ich wysokość, w niektórych miejscach, dochodzi do 250 metrów. Spacer wzdłuż linii brzegowej klifów może trwać godzinami a trasa zdaje się nie mieć końca.

Klify Dingli

Widok z brzegu klifu.
Mdina

Last but not the least - Mdina. To było ostatnie ze zwiedzanych przez nas miejsc i bardzo tego żałujemy. Mdina była kiedyś stolicą Malty. To przepiękne, średniowieczne miasto, z wąskimi, cichymi uliczkami mieści się w centralnej części wyspy. Ogrodzone jest fosą, a wstęp do niego wiedzie przez most i ozdobną bramę. Wchodzisz i ... przenosisz się do innego świata. Moja głowa kręciła się we wszystkie strony przytłoczona nadmiarem piękna, a oczy próbowały przechwycić jak najwięcej się da. Połykałam każdą chwilę w tym cudownym miejscu i żałowałam, że na jego zwiedzenia zostało nam tylko kilka godzin. Mdina jest też miejscem, gdzie można kupić przepiękne maltańskie szkło.

U bram Mdiny

Mdina

Uliczka Mdina - jestem w bajce!


 Co jeść, pić, kupić?

Lokalną, tradycyjną potrawą jest królik, więc wszyscy mięsożercy pewnie będą chcieli tego spróbować. Przepyszną przekąską jest pastizzi. Wytwarzane jest w różnych odsłonach i różnych smakach. Na Malcie mają też nieziemskie pieczywo - zajadaliśmy się drożdżówkami, pączkami, a nawet zwykłymi bułkami i chlebem :) Jeżeli chodzi o napoje, to na pewno trzeba spróbować lokalnych likierów, a zwłaszcza tradycyjnej bajtry wytwarzanej z opuncji. Bardzo orzeźwiająca. Co do pamiątek, to dla zwiedzających o  zbyt ciężkich kieszeniach polecam wyroby ze szkła maltańskiego. Czegoś tak pięknego dawno nie wiedziałam - talerze, szklanki, zegary, ozdoby - wszystko z przepięknego, kolorowego szkła. Niestety ceny kosmiczne, więc kupiliśmy tylko podróbkę szkła maltańskiego z lokalnego sklepiku ;)