poniedziałek, 27 lutego 2017

Rozpłynąć się w Holandii, czyli dlaczego nie warto martwić się o pogodę.

Od czego często zaczyna się przygotowanie do wyjazdu? Od sprawdzenia pogody. Mam w zwyczaju śledzenie jej już na dwa tygodnie przed planowaną podróżą (tak, jakby była ona co najmniej miarodajna na tyle dni wstecz) i chyba nigdy już tego nawyku nie zmienię. Jedyne, co udało mi się wykorzenić, to zamartwianie się o warunki atmosferyczne. Let it go. Pogody nie przewidzisz i nie możesz kontrolować. Jedynym powodem, dla którego warto jest ją sprawdzić wcześniej, jest możliwość zaplanowania wyjazdu w odpowiedni sposób. 

Na tydzień przed naszym wypadem do Holandii prognozy były 'rewelacyjne'. Otóż panowała tam cudownie słoneczna i ciepła aura. Już od duszego czasu. Następnie podczas trzech dni naszego pobytu miało padać jednostajnie, od rana do wieczora, aż do czasu naszego wyjazdu, kiedy to ponownie na niebie miało zagościć słońce. Fajnie, co nie? :) Co zrobisz? Nic nie zrobisz. Lecimy.



Lot był bardzo krótki i zanim się obejrzeliśmy już byliśmy na miejscu. Ja cały czas miałam w głowie 'plany B' na wypadek ciągłych ulew, natomiast małż jak mantrę powtarzał 'przecież nie będzie padać'. Nie, wcale. Tysiące synoptyków, specjalistów, naukowców z całego świata muszą się mylić, bo mój mąż wie, że padać nie będzie. Przyjmijcie to na klatę, panie i panowie od pogody.
Niebo nad lotniskiem w Eindhoven przywitało nas pochmurnie, ale na całe szczęście jeszcze nie padało. 


Migusiem wsiedliśmy w lokalny autobus, dzięki któremu bardzo szybko i tanim kosztem udało nam się dotrzeć do centrum miasta. Bezproblemowo udało nam się również znaleźć hotel, który swoją drogą znajdował się dokładnie na głównym rynku (najlepsza lokalizacja, jaką do tej pory mieliśmy). Wrzuciliśmy plecaki do pokoju i od razu ruszyliśmy zwiedzać.
Głównym celem wycieczki był oczywiście Amsterdam, ale lądując w Eindhoven nie mogliśmy odmówić sobie zostania na jedną noc w tym małym miasteczku. Nie mieliśmy żadnego planu zwiedzania, nie czytaliśmy wcześniej o miejscu. Po protu wyszliśmy na ulicę i postanowiliśmy się zgubić.
A oto rezultaty naszego 'szwędactwa' oczami kamerek z telefonów komórkowych, gdyż akurat na tę wycieczkę nie wzięliśmy aparatu.








Przeszliśmy rynek główny, okoliczne ulice i pomniejsze uliczki, natrafiliśmy na kościół, do którego zaglądnęliśmy (Zauważyłam, że bywamy w kościele na większości wyjazdów. I... wyłącznie na nich. Cóż, dobre i coś :) ). Spotkaliśmy psa, który trzymał w pyszczku liścia. Psina nikomu nie pozwalała tego liścia dotknąć, a nawet na niego spojrzeć. Obchód skończyliśmy na lokalnym piwku w jednej z przyulicznym restauracji. 
Dzień udany. Ale, ale .... Było dopiero popołudnie. Co zrobić z resztą czasu? Pomaszerowaliśmy więc na dworzec kolejowy, żeby sprawdzić, jak następnego dnia możemy dostać się do Amsterdamu. W międzyczasie M złapał wi-fi i przy okazji sprawdzał, co warto zobaczyć w pobliżu Eindhoven. I tak właśnie, zupełnie przypadkiem trafiliśmy do pociągu jadącego do miejscowości ’s-Hertogenbosch albo Den Bosch (znanej pod obiema nazwami). 
Miasteczko nas oczarowało. Zwłaszcza mojego męża. Cała architektura wydawała się idealnie skomponowana i przemyślana, Miasteczko było czyste, schludne, w cudowny sposób przyjazne. Żałowaliśmy, że nie zawinęliśmy żagli wcześniej. Miło byłoby spędzić tam cały dzień. 











Miasteczko ma w sobie wszystko. Urok, świetną jednolitość architektoniczną, ścieżki do spacerów/jogginu, tętniące życiem centrum, a przede wszystkim .... mega sklepik z antykami, do którego trafiliśmy przypadkiem, wsiąknąwszy na dłuższą chwilę. Sklepik mieści się w starej kamienicy i wypełniony jest po brzegi starociami wszelkiego rodzaju. Cudowności. W całym pomieszczeniu panuje półmrok, rozświetlony delikatnie poprzez światło starych lamp. Dodatkowo, po skrzypiących schodach można wejść na piętro i zerknąć przez starą okiennicę na uliczkę poniżej. Kupilibyśmy tam dosłownie wszystko, ale nie da się zaszaleć podróżując wyłącznie z podręcznym.
Po pełnym wrażeń dniu, wróciliśmy do Eindhoven, gdzie zjedliśmy przepyszny obiad w jednej z pobliskich restauracji (mega porcja), po czym wróciliśmy do pokoju, wzięliśmy prysznic i padliśmy na twarz :)

Kolejnego dnia skoro świt ruszyliśmy na podbój Amsterdamu. Jakkolwiek pierwszego dnia pogoda wytrzymała, tak już kolejnego zza okna pociągu Holandia witała nas strugami deszczu. 


Mąż - 'Zaraz na pewno przestanie.' Zaprzestałam już wchodzenie w polemikę. Nieważne - będzie jak ma być. 
Wyposażeni w kurtki przeciwdeszczowa wysiedliśmy na dworcu. Wszystko wyrywało nas do przodu - mało czasu, a tyle do zobaczenia! Popędziliśmy przez dworzec, kupiliśmy bilety na wszystkie linie komunikacji (miało być pieszo, albo rowerem, ale .... no właśnie .... ) i wypadliśmy, przez jakiś tunel rowerowy, prosto na jedną z ulic Amsterdamu. Po czym ... zatrzymaliśmy się szybciej, niż myśleliśmy. Wzrok na siebie, na scenę, która rozgrywała się na ulicy, i znowu na siebie. Kilka mrugnięć oczami. Po czym któreś z nas powiedziało 'to co robimy?'. A było to pytanie bardzo na miejscu, bo z nieba lała się dosłownie Niagara! Małż, myśląc, że jest bohaterem odrzekł 'No, jak to co? Jaki z Ciebie podróżnik? Kaptur na głowę i idziemy! Masz przecież kurtkę przeciwdeszczową.'. Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Kaptury na głowę, sznurki zaciągnięte, ostatni bohaterski look na siebie nawzajem i ... biegniemy! Byle do przystanku! Udało nam się przebiec w porywach dwa metry, po czym wracaliśmy szybciej niż wybiegliśmy. Kurtki przeciwdeszczowe nie ogarniały tematu. Stwierdziliśmy, że przeczekamy. Przeczekaliśmy. Nic się nie zmieniło. Trzeba było biec. Udało nam się dostać na przystanek, na którym zaczęliśmy reorganizować nasze plany. Mało przemyślane to było, i mało zorganizowane. A że na przystanku miejsca nie było, to mokliśmy niemiłosiernie. W końcu wsiedliśmy do pierwszego lepszego tramwaju i ruszyliśmy w kierunku centrum. I oto gdzieś po drodze naszym oczom ukazało się wybawienie niejednego turysty, oaza taniej kawy i darmowego wi-fi - McDonald's! Wyskoczyliśmy na pierwszym przystanku i pobiegliśmy do naszej tymczasowej kryjówki.
Przy kawie i Mc'owym śniadaniu przedyskutowaliśmy nasz dalszy plan i sprawdziliśmy połączenia. Zostały nam tylko muzea. Przynajmniej na razie. Ruszyliśmy więc do największego i najbardziej znanego amsterdamskiego muzeum - Rijksmuseum. Przyznam, że nie planowaliśmy tam zaglądać. Na zwiedzenie miasta mieliśmy bowiem około 1,5 dnia a to trochę za mało, żeby zaczynać z takimi kolosami. Niemniej nie mieliśmy wyboru. Spędziliśmy w muzeum dłuższą chwilę, aż w pewnym momencie, przechodząc z jednej sali do drugiej, zauważyłam, że przez okno przebija się słońce! Rzuciliśmy więc szybko okiem na kilka interesujących nas sal i popędziliśmy na zewnątrz. I oto naszym oczom ukazał się Amsterdam w całej swej pięknej odsłonie! Zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia. 
Tętniące życiem, pozytywne, otwarte, rowerowe, , kanałowe, stylowe, klimatyczne, .... przymiotniki mogłyby wylewać się z moich ust strumieniami. Amsterdam ma duszę. Już nawet pogoda nie mogła zniszczyć dalszej części pobytu. Niemniej nie było tak źle. Ogólnie - kratka - trochę słońca, trochę deszczu, trochę słońca. Udało nam się jednak zobaczyć ogromnie dużo i spędzić mnóstwo czasu przy przyjemnej, słonecznej aurze. Nawet rejs kanałami udało nam się odhaczyć z listy. A oto kilka wspomnień ...














Przeczytałam gdzieś, że w Holandii (a zwłaszcza Amsterdamie) obowiązuje jedna zasada - możesz być kim chcesz i robić co chcesz, tak długo, jak nie wyrządzasz krzywdy innym ludziom. Tą zasadą zdobyli moje serce. Mamy gdzieś Twoje poglądy polityczne, orientacje seksualną, to, co jesz i czego nie jesz na śniadanie. Nie obchodzi nas z którego kraju jesteś i jakim językiem mówisz. Tak długo, jak jesteś dobrym człowiekiem. Kupuje to.
Wieczorem wróciliśmy do hotelu (przeciągnęło nam się trochę, bo czekaliśmy na 'uruchomienie' dzielnicy czerwonych świateł). Noc spędziliśmy w hotelu CASA , który okazał się nie do przecenienia. Obsługa, wystrój i czystość w pokojach - wszystko na najwyższym poziomie. Jedynym minusem była odległość od centrum, ale nie stanowiło to dużego problemu ze względu na świetnie rozwiniętą komunikację miejską.
Kolejnego dnia popołudniu mieliśmy wracać. Rano trochę pokręciliśmy się po Amsterdamie, po czym ruszyliśmy w kierunku dworca. Okazało się, że na drodze do Eindhoven jest jeszcze jeden przystanek - Utrecht. A że podróż szła gładko i bez żadnych opóźnień, postanowiliśmy jeszcze rzucić okiem na tę miejscowość. Tak oto udało nam się zobaczyć 4 miasta w 3 dni. Mimo pogody (a może nawet dzięki pogodzie?) była to niesamowita podróż, która na pewno na długo pozostanie w naszej pamięci. Więc czy warto? Nie, nie warto martwić się aurą. Podróż jest taką, jaką ją stworzysz i zapamiętasz. Na koniec kilka zdjęć z Utrecht.







poniedziałek, 11 lipca 2016

Kilka pomysłów na szybkie, bezmięsne posiłki

Coś na szybko. Pyszne, mało skomplikowane posiłki, ze składników, które często możemy znaleźć w lodówce :)


Grillowane halloumi z warzywami i humusem

Sałatka z kaszy gryczanej, z buraczkami, czerwoną cebulką, koperkiem i sosem musztardowym

Sałatka z kaszy jaglanej z granatem, pomarańczą, płatkami migdałowymi i rukolą w sosie musztardowo-miodowym

Przekąska - tabbouleh z chlebem czosnkowym

Grillowany ser pleśniowy, podany z mixem sałat i prażonymi bakaliami w polewie miodowej

Zapiekane ziemniaczki z dodatkami (oliwkami, serem, suszonymi pomidorami)

Pizza wegetariańska na gotowym cieście (tym razem z brokułami, czerwoną cebulą i jarmużem)

Sałatka z jajkiem, brokułem, rukolą, rzodkiewką, dymką, ogórkiem i serkiem sałatkowym/fetą

Komosa ryżowa z pomarańczą, zielonym groszkiem, cukinią i zieloną fasolką w oliwie z oliwek

Grochowa zupa Dhal 

Pulpeciki ryżowe z sałatą, awokado i pomidorkami

Placuszki ziemniaczano-pietruszkowo-chrzanowe ze śmietaną.

Czekoladowy mus z awokado

Młode ziemniaczki, grillowane halloumi, zielony groszek i sałata w sosie miętowo-cytrynowym

Przekładaniec z ciasta francuskiego ze szpinakiem i serkiem ricotta

SMACZNEGO!